W środku Ameryki Środkowej, na Wielkich Antylach, leży jedyne afrykańskie państwo Ameryki – Haiti.
Wszyscy od blisko tygodnia słyszymy o tym kraju. Zdjęcia ze zrujnowanych ulic Pòtoprens nie znikają z pierwszych stron gazet i newsów głównych wydań programów informacyjnych. Dla większości Polaków to egzotyczne, położone gdzieś hen za wielką wodą państewko w którym mieszkają murzyni.
Skąd tytuł tego wpisu? Cofnijmy się do przełomu XVIII i XIX wieku, wtedy to murzyńscy mieszkańcy Saint-Domingue, francuskiej części Hispanioli,* wykorzystali rewolucyjne ruchawki w Paryżu i ogłosili niepodległość. Niestety Francja, pełna wielkich słów i oświeceniowej ideologii, nie uznała tego za najlepszy pomysł. Zaczął się okres krwawych i bezwzględnych walk. Nie wnikając w szczegóły, w 1802 roku na wyspie wylądowali pierwsi polscy Legioniści. Były to siły, które miały wesprzeć zdziesiątkowaną przez choroby ekspedycję francuską. Negocjujący z Austrią Bonaparte postanowił się pozbyć niewygodnych w tym momencie Legionów. Sztuka ta udało mu się znakomicie.
W ramach ciekawostki podam, że pierwszym dowódcą polskich sił na Saint-Domingue był Władysław Franciszek Jabłonowski – uczestnik powstania kościuszkowskiego, polski i francuski generał, gorliwy, polski patriota. Co w tym ciekawego? W tym nic. Otóż Jabłonowski miał ciekawą ksywkę - „Murzynek”. W ramach wyjaśnienia - jego matka miała czarnego lokaja.
Jabłonowski zmarł niestety kilka tygodni po przybyciu na wyspę. Za jego przykładem poszło wielu legionistów. Z ponad pięciu tysięcy Polaków, którzy przybyli na wsypę, zginęło lub zmarło około czterech tysięcy – zdecydowaną większość, zaraz po przybyciu, zabiła żółta febra.
Ci z legionistów, którzy nie zmarli na choroby, rozpoczęli szalenie trudne walki z partyzantką w haitańskiej dżungli (wtedy jeszcze taka była). Jak wspomniałem walki były okrutne. Legioniści wspominali w listach w jak sposób byli traktowali ich towarzysze broni, którzy dostali się w ręce czarnych. Obcinanie uszu, nosów, wyłupywanie oczu, obdzieranie ze skóry – to była norma.
Zawiedzeni Polacy, w końcu mieli walczyć „o wolność naszą i waszą”, zaczęli masowo dezerterować i przyłączać się do powstańców. Nie tylko nasi tak robili.
W związku z tym nowoprzybyły generał francuski Vicount Donatien Rochambeau, postanowił wprowadzić nowe porządki w podlegających mu siłach. Vicount znany był z odwagi, wręcz brawury oraz dewiacji seksualnych i wyjątkowego sadyzmu. Sprowadził ze sobą, między innymi, 600 psów ludojadów (psów karmionych ludzkim mięsem). Terror wskoczył na wyższy poziom.
Prócz Polaków, masowo dezerterowali mulaci i murzyni, którzy walczyli w „wiernych” Francji oddziałach. Generał Rochambeau postanowił pozbyć się problemu. Jeden z „czarnych” oddziałów wezwano na musztrę i nakazano mu przybyć bez broni. Wszystkich „niepewnych politycznie” zakłuto bagnetami, byli w śród nich i dwunastoletni „żołnierze”. Część badaczy uważa, że rzezi dokonali Polacy, jednak historycy haitańscy zgodnie twierdzą, że nasi odmówili wykonania rozkazu. Fakt faktem, że wieść o solidarnej z murzynami postawie Polaków, prawdziwa czy też nie, szybko rozeszła się po wyspie.
Murzyni umieli już rozróżniać jeńców-Francuzów, których mordowali bez pytań, od Polaków. Nasi rodacy zaczęli stanowić w oddziałach powstańczych coraz większą siłę, ponoć tworzyli nawet osobistą gwardię Jeana-Jacques Dessalines, przywódcy rewolty.
Ostatecznie w 1803 roku, Francuzi opuścili wyspę. Wraz z nimi zrobiło to około dwustu Polaków, którzy nie uciekli do partyzantów.
Wdzięczność Haitańczyków była ogromna. Polakom dano wybór – powrót do Europy na koszt nowopowstałego państwa, lub pozostanie na wyspie na specjalnych zasadach. Trzynasty punkt konstytucji gwarantował obywatelstwo każdemu Polakowi, który o to wystąpi, naszym rodakom oferowano ziemię i podniesienie do najwyższej grupy społecznej.
Większość Polaków skorzystała z takie oferty – tylko część wróciła do Europy, zasiliła szeregi angielskich wojsk kolonialnych lub karaibskich piratów.
Historia ta miała ciekawe konsekwencje. W latach 20’ na okupowanym od 1915 przez Amerykanów Haiti wybuchło kolejne powstanie. Jednym z przysłanych do tłumienia rewolty marines był Faustin Wirkus, syn polskiego górnika.
Jakież było zdziwienie Wirkusa, gdy okazało się, że niektórzy miejscowi, o jaśniejszej skórze i dziwacznych nazwiskach jak Jasinski czy Polyniec, pięknie klną po polsku. Wirkus, wysłany na wyspę La Gonave w celu stworzenia posterunku policji, dzięki swojemu polskiemu pochodzeniu, zrobił niespodziewaną karierę. Został królem wyspy.
Byłby nim pewnie długo, gdyby nie wścibska amerykańska prasa. W konsekwencji zainteresowania mediów na wyspę przybył amerykański konsul celem rozmówienia się z marines co to za cyrki mają miejsce La Gonave. Okazało się, że Wirkus, prócz roli króla, pełnił również rolę kapłana voodoo. Był też szczęśliwym posiadacze sporego haremiku w którym prym wiodły mulackie piękności - Maria Korzel i Andrea Rybak. Ach te Polki ;)
Wirkus musiał rzucić „królestwo” i wrócił do USA – perswazja konsula okazała się zbyt silna. Na szczęście dla potomnych, Faustin spisał swe wspomnienia w autobiograficznej książce „The White King of La Gonave”. (z tego co wiem, brak polskiego wydania)
Wyspa Gonave - największa z satelickich wysp Hispanioli
To nie koniec historii „polskiego” Haiti. Większość legionistów, a tym samym i ich potomków, zamieszkiwała miejscowość Cazale. (można znaleźć na Google Earth pod Casale Haiti) Podczas dyktatury Papa Doci Duvalier, który gnębił mulatów, wielu "mieszańców" szukało tam schronienia. Cazale szybko stało się centrum opozycji.
Konsekwencje tego okazały się katastrofalne. Bojówki dyktatora weszły do miejscowości i zaczęły gwałty i rabunki. W odpowiedzi mieszkańcy Cazale spalili budynek policji i portrety Duvalier. Kilkuset żołnierzy przysłanych w sukurs bojownikom przyniosło ze sobą pożogę i kilkudniowe gwałty na mulatkach. Celem tego barbarzyństwa było przywrócenie "odpowiedniego" odcienia skóry mieszkańcom Cazale.
Kolejnym epizod naszych wspólnych stosunków był mecz mistrzostw świata w 1974 roku, kiedy wlepiliśmy Haitańczykom siedem goli. Po tym spotkaniu, został wykreślony z konstytucji Haiti zapis o automatycznym przyznawaniu ubiegającym się o obywatelstwo tego kraju Polakom.
W 1983 roku podczas wizyty Jana Pawła II na Haiti, na lotnisku dzieci z Cazale śpiewały Ojcu Świętemu polskie piosenki. Jeszcze w latach 90’, przebywający na Haiti z misją pokojową GROM-owcy byli często witani okrzykami w haitańskim, które oznaczały „szarżować jak Polak”.
Lata 90’ a zwłaszcza ostatnie lata przyniosły wielkie migracje ludności haitańskiej. Pewnie przyczyniło się do powolnego rozmywania „polskiej” społeczności Haiti. Ostatni kataklizm, podobnie jak dla wszystkich Haitańczyków, był przysłowiowym gwoździem do trumny. To państwo, ten naród już się nie podniesie. Świat będzie miał olbrzymi problem co z tym fantem zrobić.
Co Polacy dali Haiti prócz blond włosów, niebieskich oczu czy dziwacznych nazwisk? Do pacyfikacji Cazale za Duvalier, w miejscowości stały cudaczne drewniane budynki, podobne zupełnie do niczego - niczego afrykańskiego czy amerykańskiego. Były to stylizowane na polskie dworki pozostałości po legionistach. W haitańskiej odmianie voodoo czci się Czarną Madonnę (fotka poniżej). Jeszcze dekadę temu w okolicach Cazale stosowano lampiony zwane „craco” łudząco podobne do krakowskich szopek. Do dziś na Haitańczycy określają mulatów jako „blanco” bądź „polone”.
Dla większości z nas Haiti to bardzo odległa, egzotyczna kraina. Jak widać, dla części Haitańczyków, „polskość” to fragment ich tożsamości i odrębności, a kraina nad Wisłą jest odległa tylko geograficznie. Oczywiście, to Polska o której opowieści przekazali im ich przodkowie – czyli fantasmagoria, ale trzeba przyznać, że dla nas fantasmagoria niezywkle swojska.
Tym bardziej mnie boli, że ten kraj umiera.
"Nasz" Haitańczyk
„Co Ci przypomina, co Ci przypomina widok znajomy ten?”
* Hispaniola (Haiti) to nazwa wyspy na której obecnie leży Haiti i Dominikana.